środa, 26 grudnia 2012

Christmas is over?

Tony słodkości, kartki świąteczne porozstawiane po domu, brudne naczynie po resztkach ryby i kapusty z grzybami. Święta powoli dobiegają końca, jak zwykle pozostawiając poczucie przesytu (pokarmowego) oraz niedosytu (duchowego). Dlaczego zwykłe dni tygodnia zdają się płynąć w nieskończoność, podczas gdy wigilijno-świąteczne wieczory mijają w mgnieniu oka? 
W tym roku po raz pierwszy odkąd pamiętam spędzaliśmy Gwiazdkę u nas. Na kolację zjechała się najbliższa rodzina, a przy stole zasiadła także Allison- znajoma Amerykanka, która w ramach programu Fulbright spędza w Polsce cały rok. Zapałała miłością do makowca i makiełek, chłonęła polskie tradycje świąteczne- dzielenie się opłatkiem, siano pod wigilijnym obrusem, wspólne kolędowanie. 
Za oknem błoto, przykryte grudniową ciemnością. Pokój rozjaśniony blaskiem świerkowego drzewka. Zapach piernika i grzanego wina. Harmonia skrzypiec i lekko rozstrojonego z powodu przeprowadzki pianina. 
Święta, nie odchodźcie! 

Życzę wszystkim, aby uczucie rodzinnego spokoju, 
błogości zimowych wieczorów 
oraz wspólnego śmiechu przy stole zasłanym słodkościami 
nie wygasło wraz z upływem dni. 
Niech nadchodzący rok 2013 będzie jeszcze bardziej udany niż poprzedni! 




źródło zdjęcia: internet

środa, 31 października 2012

Zapiski z codzienności #1


Blog Chustki odkryłam dopiero niedawno. Wierzyłam, że będzie happy end, bo przecież to wszystko nie może się tak nagle skończyć. Tak dzielna kobieta, matka, zasługuje na to, by żyć dalej. 
Niestety, życie pisze własne scenariusze. I jako autorytarny reżyser nie znosi sprzeciwu, wyrzuca zaplanowany scenopis i ucina klatkę w najmniej przewidywalnym momencie. 
To dziwne. Właściwie wcale Chustki nie znałam, a łzy napłynęły mi do oczu na wieść o jej odejściu. 
Z jednej strony Halloween, z drugiej - rzeczywistość i cmentarz pełen staruszek sprzątających groby zmarłych mężów. Danse macabre każdego zaprosi w swój przeklęty krąg. 

Ale nie o tym zamierzałam napisać, miało być weselej.
Dziś na zajęciach w przedszkolu uczyliśmy się piosenki o różnych zawodach, a potem rozmawialiśmy, kim dzieci chciałyby zostać, kiedy dorosną. Większość dziewczyn pragnie być baletnicami, nawet te bardzo przy kości, jedna- modelką. U chłopców było większe zróżnicowanie. Kuba chce rozwozić pizzę Hondą. Koniecznie Hondą, podkreślił to dwa razy. Jeden chłopiec chciałby "układać kostkę na chodniku", inny po dłuższym namyśle zdecydował się na karierę policjanta. Kacper zostanie muzykiem i będzie "grał na swoich organach, które mają białe i czarne klawisze, białych jest więcej", a Miłosz będzie tatą. Po prostu. 

Kiedy byłam mała, bardzo często zmieniałam zdanie co do mojej przyszłości. Chciałam być kosmonautą, malarzem, lekarką, listonoszem, aktorką, detektywem, pisarką. W tle niezmiennie majaczyło marzenie o zostaniu latarnikiem. Podczas corocznych wakacji nad morzem wyobrażałam sobie, jak codziennie rano i wieczorem wspinam się po schodach na szczyt latarni, żeby zgasić lub zapalić lampę, a przez resztę dnia siedzę samotnie na wydmach lub wypływam drewnianą łódką daleko za mieliznę. 
Kto wie? Panuje kryzys, może pewnego dnia rzucę to wszystko, wyjadę na wybrzeże i obejmę kierownictwo latarni morskiej. 
Kot wie? :) 


obrazek jeszcze halloweenowy:


wtorek, 30 października 2012

The autumn leaves

Jesień. Pod stopami szeleszczą zeschłe liście. 
Wilgoć wślizguje się za kołnierz. 
Tylko przedszkolaki cieszą się z jesieni, 
zbierają kasztany i robią korale z jarzębiny. 

Chciałabym stać się na parę dni kilkulatkiem, 
spędzać popołudnia na zabawie klockami Duplo, 
pomagać mamie w pieczeniu babeczek. 
I czekać na pierwszy śnieg. 

Jutro Halloween. Nie uznaję przeszczepiania obcych naszej kulturze świąt na grunt polski tylko dlatego, że to wydarzenie komercyjne. Fakt jednak, że jest ma ono swój klimat. Chciałabym znaleźć się kiedyś w jakikolwiek amerykańskim miasteczku właśnie w halloweenowy wieczór. Moi amerykańscy znajomi kilka tygodni naprzód planują kostiumy. Po wybraniu tematu szyją stroje i dobierają dodatki, w zeszłym roku przebrali się za "Piratów z Karaibów", dwa lata temu- za bohaterów z "Harry'ego Pottera". Ciekawe, kim będą tym razem :) 





zdjęcia: www.soup.io

czwartek, 27 września 2012

Powrót

Już po przeprowadzce, zostały tylko obrazki do powieszenia i ostatecznie porządki. Wakacje minęły, jak zwykle, za szybko, nadszedł nieunikniony czas na powrót na uczelnię i do pracy. Zapowiada się bardzo zajęty rok akademicki: praca magisterska, praca licencjacka, praktyki studenckie, konferencje, koncerty i konkursy z chórami, zajęcia z dzieciakami. Czuję się dziwnie spokojnie, tak, jakbym patrzyła z boku na życie kogoś innego. To kwestia dobrej organizacji, powtarzam sobie, a poza tym już niedługo święta. 
Święta zawsze wydają się być już za niedługo. 

Ostatni punkt lata: wrześniowy wyjazd do Toskanii, przyniósł dziesiątki zdjęć, wspomnienia i litrową butelkę oliwy z oliwek. 

I na koniec zagadka: gdzie zrobione zostało ostatnie zdjęcie? Podpowiem, że nie są to Włochy- po drodze zwiedzaliśmy pewne europejskie miasto. Jakie? :) 



Padwa



Florencja


Japońscy turyści: nie wystarczy, że wszędzie ich pełno. Muszą jeszcze zostawiać po sobie ślady pisane.






środa, 22 sierpnia 2012

Homo librum #8: Maria i Magdalena

Pakujemy. Od rana kartony, popołudniami- mięśnie (znosząc pełne rzeczy kartony z trzeciego piętra do samochodu, a następnie z auta na piętro). Mam wrażenie, że od paru dni przenoszę z miejsca na miejsce książki. O ile prostsze i lżejsze (dosłownie!) byłoby życie, gdyby nasza rodzina posiadała ich mniejszą ilość! Nie wspominając o tych publikacjach, które jeszcze tkwią na półkach i czekają na spakowanie do kartonów...


Jeśli wieczorami nie padam z nóg i nie zasypiam na miejscu, staram się czytać. Ostatnio była to pierwsza w mojej karierze książka Samozwaniec: "Maria i Magdalena".

Rzadko zdarza się, aby dokonania jednej rodziny tyle znaczyły dla sztuki i literatury danego narodu, ile do kultury polskiej wniosła familia Kossaków. Obrazy Juliusza, Wojciecha i Jerzego, wiersze i dramaty Marii Pawlikowskiej- Jasnorzewskiej, powieści Zofii Kossak- Szczuckiej i, wreszcie, pełne humoru teksty satyryczki Magdaleny Samozwaniec.  
Samozwaniec (primo voto Starzewska, secundo voto Niewidowska; Samozwaniec to pseudonim literacki) miała szczęście żyć w epoce niezmiernie ciekawej pod względem historycznym i artystycznym. We wstępie do książki tak pokrótce opisuje swoją biografię:  

Urodziłam się w czasach secesji i jako mała dziewczynka haftowałam na poduszkach łabędzie z liliami wodnymi oraz irysy. Przeżyłam epokę Zielonego Balonika i Pani Dulskiej. Jako dorosła panienka zetknęłam się z krakowskim eleganckim światem, z hrabinami dewotkami śmiesznymi jak ich stroje. Potem pierwsza wojna światowa i nasze pierwsze zamążpójścia. Wspaniały dzień rozbrojenia austriackich generałów na ulicach Krakowa przez ulicznych chłopaków. Pierwszy wieczór autorski młodziutkiego […] Juliana Tuwima. Przeżyłam rząd Padarewskiego i wypadki majowe w 1926 roku, w których po trochu obie z siostrą brałyśmy bierny udział jako przypadkowi więźniowie w hotelu Bristol. Trzy lata przebywałam […] w Bukareszcie,  gdzie […] grałam w brydża z przyszłym królem Rumunii, Karolkiem, i tańczyłam na kostiumowym balu w ambasadzie angielskiej z późniejszym królem angielskim, ojcem Elżbiety, przebranym za rumuńskiego chłopa!

Gdyby książka widniała na liście lektur szkolnych, najbardziej leniwi licealiści mogliby powyższy cytat potraktować jako zwięzłe streszczenie powieści. Ja potraktuję go jako idealną zachętę do sięgnięcia po Marię i Magdalenę.
Nie, książka nie jest nowością  i nie wchodzi właśnie do księgarń. Szkoda, gdyż powieść ta, nieco zapomniana, stanowi znakomitą lekturę na leniwe, letnie popołudnie. Jak miło położyć się w hamaku ze szklanką orzeźwiającej lemoniady w zasięgu ręki i przenieść do ogrodu krakowskiej Kossakówki początku XX wieku! Wraz z autorką odgrzebującą okryte pokładami kurzu wspomnienia lat młodości, ja odkrywałam fascynujący świat sprzed stu lat. Aż trudno uwierzyć, ile się zmieniło, jak wielkie zmiany mentalne (nie zawsze na plus!) poczynił postęp techniczny i naukowy, pod którego znakiem upłynął wiek XX. Samozwaniec, choć zapewne idealizuje rzeczywistość z perspektywy dziesiątek lat, opisuje dzieciństwo z ironicznym dystansem. Dzięki rodzinnym koneksjom przyjaźniła się z wybitnymi artystami, literatami i ludźmi teatru. Serwuje nam wnikliwe opisy osób, których kojarzymy jedynie z podręcznika do Języka polskiego, sypie z rękawa niewybrednymi nieraz anegdotkami  i przybliża kulisy życia swojej rodziny, z największym umiłowaniem opisując ukochaną siostrę, Lilkę (Marię Pawlikowską- Jasnorzewską) i ojca (Wojciecha Kossaka), którego również ubóstwiała.

Lilka i Magdalena oczami W. Kossaka
Powieść stanowi również kopalnię złotych myśli, od uniwersalnych spostrzeżeń (Każda kobieta jest wówczas najszczęśliwsza, kiedy ma trochę pieniędzy, jakie może wyrzucić na niepotrzebne przedmioty.), po równie aktualne porady udzielane przez Lilkę (Z miłością jest jak ze zwierzętami domowymi: to się nie może dobrze skończyć.)




zdjęcia: internet 

środa, 15 sierpnia 2012

Homo filmens #5: Hachiko

Letnią porą staram się nadrabiać zaległości filmowe i oglądam po kilka filmów tygodniowo. Są wśród nich produkcje lepsze, gorsze, wyczekiwane lub też zupełne niespodzianki. Niektóre zapewne wylecą mi z głowy w przeciągu najbliższych miesięcy, inne zostaną na dłużej, między innymi "Mój przyjaciel Hachiko" (Hachiko: A Dog's Story). 
Owszem, film jest ckliwy, a fabuła przewidywalna, ale Lasse Hallstrom to mistrz w kierowaniu naszymi uczuciami. Rozbraja lukrowany schemat w pełną emocji historię lojalnego psa, podczas oglądania której nawet największy twardziej uroni łzę wzruszenia. Miło było ponownie zobaczyć na ekranie Richarda Gere'a, grającego tym razem rolę nie amanta, ale profesora muzyki w średnim wieku, męża i ojca. Partneruje mu pies japońskiej rasy akita inu, początkowo szczeniak o misiowatym wyglądzie, później psiak całkiem sporych rozmiarów. 



Jak słusznie zauważył mój brat, fabuła jest krzyżówką "Lassie wróć!" Erica Knighta i Greyfriars Bobby (historii szkockiego teriera, który przez 14 lat codziennie odwiedzał grób zmarłego właściciela). Postać Hachiko oparta została jednak na pewnym japońskim psie żyjącym w latach 20. XX wieku, pod koniec filmu widzimy nawet jego podobiznę. 


Muzykę skomponował Jan A.P. Kaczmarek. Ścieżka prawidłowo oddaje familijny nastrój filmu, ale- jak na mój gust- stylistycznie jest zbyt zbliżona to muzyki napisanej do oscarowego "Marzyciela". Pewne motywy przywodzą na myśl określone numery z "Finding Neverland", może częściowo to kwestia fortepianu, za którym, podobnie jak wówczas, zasiada Leszek Możdżer. Nagranie odbyło się w Warszawie, orkiestrą kieruje Łukasz Borowicz. Miło ze strony Kaczmarka, że nie zapomina o rodakach i daje im szansę zarobić.  
Warto wspomnieć, że film Hallstrome'a to właściwie amerykański remake japońskiego obrazu powstałego w roku 1987 (reż. Seijimo Koyama, użytkownicy filmwebu nie się zdecydowani, która wersja lepsza, większość woli azjatycki oryginał). 




źródło zdjęć: pl.wikipedia.org, filmweb.pl, timeidol.com

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Po wakacyjnych wojażach przyszła kryska na matyska. Czas wielkiego przeczesywania szaf, pakowania do kartonów, opisywania pudeł, wieszania szaf, przenoszenia mebli i ostatecznych porządków. Przeprowadzka za mniej więcej miesiąc, a mój alergiczny nos już ma dość wszechobecnego kurzu i pyłu. Ale zanim utonęłam w potoku zalewających mieszkanie przedmiotów, przeżyłam bardzo miły tydzień na Lubelszczyźnie.
To był mój pierwszy w życiu pobyt w tym rejonie Polski. Nie wiedząc czego się spodziewać, wysiadłam z pociągu na dworcu w Lublinie, targając za sobą rower obładowany sakwami. Przywitał mnie lekko chaotyczny, pełen słońca i ludzi plac, na którym spędziłam dwie długie godziny oczekując na przybycie towarzyszek podróży. Jak to mówią, the rest is history... Spędziłyśmy bardzo sympatyczny tydzień objeżdżając rowerami okoliczne miasteczka, z których największe wrażenie zrobiły na mnie Kazimierz Dolny, Nałęczów i, rzecz jasna, sam Lublin, ze swoją urzekającą starówką. Miałyśmy szczęście trafić na Festiwal Sztukmistrzów, i po centrum włóczyły się rozmaite oryginały, nierzadko popisujące się swoimi sztuczkami magicznymi. Zresztą podczas podróży spotkałyśmy wiele interesujących osób, podziwiałyśmy urodzajne gleby oraz delektowałyśmy się jabłkami, wiśniami oraz pełnymi słodyczy malinami zrywanymi prosto z krzaka. Jeśli dodać do tego prawdziwie letnią pogodę oraz przygodę rodem z Pana Samochodzika, to znaczy oglądanie w lesie grobów żołnierzy austriackich z I wojny światowej, w wyniku mamy wakacje idealne. 
Żałuję tylko, że z powodu niedyspozycji aparatu fotograficznego muszę czekać, aż znajomi przyślą mi zdjęcia swojego autorstwa. Ale i tak warto, bo niektóre ujęcia są rewelacyjne ;) 

Dziś rano zwlokłam się z łóżka o 7:30 w celu przeniesienia się na kanapę i obejrzenia lądowania na Marsie sondy "Curiosity". Było warto, w końcu nie każdego dnia można zobaczyć na ekranie skaczących i tulących się wzajemnie Amerykanów w niebieskich polo. "Curiosity", jak na dziecko XXI wieku przystało, zaraz po wylądowaniu przesłał "słit focię" z własnym cieniem. Na zdjęcie profilowe na fejsie nada się idealnie. 


W okno właśnie uderzyły pierwsze krople. Po tak "lepkim" dniu jak dziś, pierwszy raz cieszę się deszcz.

źródło: guardian.co.uk 

czwartek, 19 lipca 2012

Animator



Tak się jakoś dziwnie składa, że stale tego lata mam kontakt z czymś brudzącym. Ledwo domyłam kalosze z Openerowego błota, a już trzeba było wydobywać zza paznokci plastelinę. A to dzięki V Międzynarodowemu Festiwalowi Filmów Animowanych Animator w Poznaniu. Mimo wakacji zrywałam się rano z łóżka i, półprzytomna, pędziłam na pociąg, żeby dotrzeć na warsztaty animacji plastelinowej.

Moja fascynacja plasteliną jako tworzywem używanym do tworzenia filmów w technice poklatkowej ma swoje źródła w genialnych produkcjach Nicka Parka (Wallace & Gromit), potem interesowałam się trochę filmami kręconymi w oparciu o kukiełki, ale jakoś nigdy nie było czasu, żeby bardziej zainteresować się tematem animacji. Animator spadł mi z nieba (choć przy obecnej pogodzie nietrudno, żeby cokolwiek spadało z nieba....).
Warsztaty okazały się bardzo przyjemne. Po 5 godzin dziennie międliśmy w dłoniach plastelinę odrywaną z kilogramowych "cegieł" masy plastelinowej, robiliśmy z niej wałki, kulki, rozcieraliśmy na pleksji, mieszaliśmy kolory, i pstrykaliśmy dosłownie setki zdjęć, które składały się na filmiki liczące sobie kilkadziesiąt sekund. Do tego byliśmy stale obfotografowywani przez rozmaite media i pojawiliśmy się w telewizji regionalnej. Dziennikarze musieli się dziwnie czuć, kiedy wchodzili do sali pełnej świrów spędzających pół dnia na zabawie plasteliną. 

moje warsztaty: 1:00- 1:48

Warsztaty prowadziła Monika Kuczyniecka, o której- aż wstyd powiedzieć- przed przyjściem na pierwsze spotkanie nie wiedziałam NIC. Jak się potem okazało, jest ona m.in. autorką teledysków do piosenek Czesława i Dagadany, a przede wszystkim bardzo sympatyczna i posiadająca świetne poczucie humoru. 

 


Widziałam również pokaz krótkometrażowych animacji NFB (National Film Board) zrzeszających kanadyjskich artystów, oraz na Kocie w Paryżu (Une Vie de Chat), którego w tym roku nominowano do Oscara.

Mogłam współpracować z ciekawymi ludźmi, poznałam sylwetki kultowych twórców animacji, i przede wszystkim zachowałam w pamięci wiele pomysłów do dalszych poszukiwań, działań, projektów. Jeśli termin kolejnego festiwalu nie pokryje mi się z niczym ważniejszym, za rok wybieram się ponownie! 


źródło zdjęć i filmów: en.wikipedia.org; youtube.com 

poniedziałek, 9 lipca 2012

I'm back

Wróciłam! Ubłocona i niewyspana, ale bogatsza o wiele doznań artystycznych. Jeśli za rok znowu udam się na Festiwal, na pewno wybiorę opcję bez pola namiotowego. Ze względu na mniejszą ilość uczestników niż podczas poprzedniej edycji, organizatorzy postanowili chyba oszczędzić na ilości kontenerów sanitarnych. Pomysł nie wypalił, tym bardziej, że wilgoć i deszcze zamieniły camping w wielkie błotniste pole, urozmaicone gęsto ustawionymi namiotami oraz śmieciami wyrzucanymi przez ich użytkowników, którym nie uśmiechała się wędrówka do dalekich śmietników. Nie było łatwo, na szczęście nasz namiot ani razu nie przeciekł, a szczypawice nie pakowały się do śpiworów w nadmiernych ilościach. Na szczęście nie byłam zmuszona czekać w błocie na dostęp do wolnego prysznica, gdyż koleżanka ma rodzinę w Trójmieście i owa rodzina udostępniła nam swoją łazienkę. Dzięki nim nie przeżywałam codziennie Dnia Dziecka (tzn bez kąpieli). 
Open'er okazał się być doskonałym sposobem poznania rozmaitych zespołów i artystów. Zresztą, nawet jeśli zna się twórczość danej grupy, koncert jest odrębnym przeżyciem, spotkaniem z człowiekiem, nawet jeśli znajduje się on dziesiątki metrów dalej, na estradzie. Niestety część występów pokrywała się czasowo, ale udało mi się uczestniczyć w koncertach: Bjork, Fisza i Emade, The Killa, New Order, Tres.B, Gogol Bordello, Bon Iver, Justice, Pauli i Karola, Kari Amirian, Franza Ferdinarda, The Cardigans, Klezmafour, Mumford & Sons, The Xx, Mai Kleszcz & IncarNations, i Janelle Monae, która zrobiła takie show, że ludzie klaskali i krzyczeli pod sceną jeszcze przez kilka minut w nadziej, że Janelle wróci i zaśpiewa coś jeszcze. Świetny głos, profesjonalny zespół, a występ dopracowany w każdym calu. Bardzo cieszę się też z występu Penderecki// Greenwood, podczas którego sędziwy kompozytor zadyrygował orkiestrą kameralną Tren ofiarom Hiroszimy (1960) i Polymorphia (1961), a Marek Moś poprowadził dwa utwory Greenwooda, stanowiącą w pewnym sensie muzyczną odpowiedź na dzieła Pendereckiego oraz twórczość innych kompozytorów nowożytnych. 
Żałuję, że nie udało nam się zdobyć wejściówek na Anioły w Ameryce w reżyserii Warlikowskiego, ilość chętnych przerosła oczekiwania organizatorów. Wzięłyśmy jednak udział w konkursie radiowej Trójki, polegającym na dopisanie kolejnego odcinka opowiadania tworzonego przez czytelników. 

Szkoda, że za rok Open'er ma się odbyć gdzieś indziej- gdyńskie lotnisko Kosakowo ma zostać powiększone i przekształcone w lotnisko pasażerskie. Doszły do mnie plotki o Malborku (co może być ciekawe, ale festiwal bez bliskości morza wiele straci ze swojego wakacyjnego klimatu. 

Poniżej kilka zdjęć ze strony www.opener.pl, na miejscu nie miałam niestety własnego aparatu: 
Pole namiotowe. Tutaj jeszcze w słońcu. 

Main Stage

Bjork

Wokalista Mumford & Sons skrywający za plecami złamaną rękę

Janelle Monae

Energetyczni panowie z Gogol Bordello

Kari Amirian

Penderecki. Stary, ale jary, a za jego plecami dziwna, gęsta jak mleko mgła, która nawiedziła Babie Doły 2 dnia festiwalu



wtorek, 3 lipca 2012

Właściwie nie miałam żadnych konkretnych planów na lato. Wielu z moich znajomych wyjeżdżało do pracy lub na praktyki na całe dwa lub trzy miesiące, ja- ze względów rodzinnych- nie mogę zniknąć na cały ten okres czasu. Martwiłam się, że spędzę całe wakacje w mieszkaniu lub na działce, odpoczywając, ale zarazem nie robiąc nic ciekawego. A tu- niespodzianka! Zanim skończył się rok akademicki, ja już miałam zapełniony lipiec.

Lato niezmiennie kojarzy mi się z Bullerbyn 

Pierwszym przystankiem jest lotnisko Gdynia- Kosakowo i pierwszy w życiu Opener Festiwal, a na nim m.in. takie gwiazdy jak Bjork, Kapela ze Wsi Warszawa, Maja Kleszcz & Incarnations, Kari Amirian, Fisz Emade, Paula i Karol, Świetliki, a nawet Penderecki! Przy takiej muzyce niestraszne mi roje komarów, stada pająków, zimne nadbałtyckie noce ani możliwość burz, które tego lata uparcie nawiedzają Polskę. 
Wracam do pakowania!

Mary Blair

źródło: Internet

środa, 27 czerwca 2012

Les Vacances!


U wrót, gdzie chłodna studnia
i starej lipy cień,
w upalne popołudnia
niejeden śniłem sen.


Niejedno czułe słowo
w lipowym ciąłem pniu; 
i tęsknię wciąż na nowo
do cienia i do snu. 

                 Wilhelm Mueller, przekł.S.Barańczak
                              (Podróż zimowa [fragment])


Ogłaszam wszem i wobec, że sezon wakacyjny uważam za otwarty! Ostatni egzamin zdany, indeks wręczony w ręce starosty, wszelkie obowiązki w pracy również mną. Czas na zasłużony odpoczynek, spotkania ze znajomymi, nocne spotkania z książkami i filmami, a potem leniwe zwlekanie się z łóżka w momencie, kiedy słońce jest już wysoko na niebie. Czas na powrót do natury, ujeżdżanie rowerem po lasach, kąpiele w jeziorach i wylegiwanie na nadmorskim piasku!



wtorek, 26 czerwca 2012

Sędziwy Jerzy


Samotny George (Lonesome George), ostatni osobnik z gatunku Chelonoidis nigra abingdonii, w ubiegłą niedzielę dokończył swojego żywota. Odkryty w roku 1971 na wyspie Pinta, George zawdzięcza swoje imię amerykańskiemu aktorowi George'owi Gobelowi. Mimo usilnych prób naukowców żółw nie doczekał się potomków. 




fot. Internet

wtorek, 19 czerwca 2012

Spotkania na trasie

-Trochę pani dzisiaj namarudziłem, ale niech pani zapamięta jedno: uczyć się, uczyć, i jeszcze raz uczyć.  Resztę niech pani zapomni, ale to niech pani pamięta: póki można, zdobywać nowe zdolności, uczyć się. 

Nie wiem, co takiego w sobie mam, że ludzie zawsze zaczynają mi się zwierzać. A ja z kolei nie potrafię powiedzieć "nie", odwrócić się na pięcie i odejść, tylko słucham, przytakuję, dopytuję. Może ten brak asertywności w zostawianiu rozmówców samym sobie w gruncie rzeczy nie jest taki zły, jestem jak otwarty notes: zapisuję w pamięci historie, doświadczenia innych. Dzisiaj na przykład dowiedziałam się, przy jakiej prędkości samolot podrywa się do lotu i dlaczego startuje zawsze pod wiatr, jak wygląda transport publiczny w Madrycie i ile kosztuje tamtejsza sieciówka oraz jak nazywają się właściciele naszego osiedlowego sklepiku. 
Siedziałam sobie na pustym peronie dworca autobusowego, wbijając sobie do głowy słówka francuskie na przyszłotygodniowy egzamin. W pewnej chwili wysoki, starszawy pan zrzucił koło ławki swoje bagaże i zagadnął nieco obcym akcentem: "Lot z Madrytu trwał niecałe dwie godziny, tutaj wydostanie się z centrum miasta zajęło mi już kolejne dwie". Co robić, pytam, taka jest Polska. Z roku na rok coraz lepiej, trwają modernizacje, renowacje, ale wiele jeszcze zostało do zrobienia. Na rozpatrywanie różnić między Polską, a Hiszpanią mieliśmy jeszcze godzinę, gdyż towarzyski pan przysiadł w autobusie również przy mnie, żartując równocześnie z kierowcą i dowcipnie zagadując wsiadającą po nim starszą panią. Na szczęście zmęczenie po podróży dało mu się we znaki i część drogi przebyliśmy w milczeniu, wpatrując się w nieprzeniknioną ciemność za szybą pojazdu. Mimo to zdążyliśmy omówić zjawisko kryzysu na półwyspie iberyjskim, kilka znaczniejszych wypadków drogowych oraz rynek pracy dziś i 20 lat temu- tutaj ja tylko słuchałam, w końcu niespełna 4-latki nie mają zbytnio pojęcia o panującej sytuacji gospodarczej; zresztą przez większość rozmowy stanowiłam nad wyraz cierpliwe audytorium. 

Czasem tego typu spotkania męczą. Łatwiej pomilczeć sobie w samotności, przespać się w drodze do domu lub posłuchać muzyki, a natręta odpędzić opryskliwym słowem. Ale z drugiej strony, czy jest coś ważniejszego w życiu od innych ludzi? No, może tylko nauka, bo to zapamiętałam dobrze: żeby się uczyć, uczyć, i jeszcze raz uczyć.  

sobota, 16 czerwca 2012

+ S.S.

Wczoraj w wieku zaledwie 92 lat zmarł w Puszczykowie Stefan Stuligrosz: wybitny dyrygent, kompozytor, muzykolog i pedagog. Wychował kilka pokoleń chórzystów, setki ludzi zarażając miłością do muzyki i śpiewu. Silnie związany z Poznaniem, były prorektor i rektor tutejszej Akademii Muzycznej, mojej alma mater. Twórca znanych na całym świecie "Poznańskich Słowików". Odznaczony wieloma nagrodami, w tym tytułu doktora honoris causa Uniwersytetu im. A. Mickiewicza w Poznaniu (btw mojej drugiej alma mater), Nagrodą miasta Poznania, oraz Wielkim Krzyżem ze Srebrną Gwiazdą Komandorii świętego Sylwestra Papieża (rok 1989). 

Od kilku lat widać były, że siły Druha słabną, ale nadal regularnie pojawiał się na estradzie, żeby robić to, co tak kochał- dyrygować, niosąc zarazem publiczności radość z przeżywanej muzyki. 




czwartek, 14 czerwca 2012

S.B. przeciw nudzie

Nie pamiętam, jak to jest czuć nudę. Kiedy byłam w wieku przedszkolnym, a mój starszy brat rozpoczął już edukację szkolną i miał mniej czasu na zabawę, ja snułam się po domu i nie wiedziałam, co ze sobą począć. Proponowano mi puzzle, kredki i lego, ale samemu wszystkie te rzeczy wydawały się nie przynosić radości. W końcu jednak pogodziłam się z samotnością, ba, nawet polubiłam bycie z samą sobą- a ponoć w inteligentnym towarzystwie człowiek nigdy się nie nudzi. 
Dlatego dziwię się, kiedy znajomi twierdzą, że się nudzą. Jak to? Przecież tyle jest jeszcze do zrobienia, do przeczytania, obejrzenia, odwiedzenia! Zdarza się, że mam wolny wieczór, siadam przy komputerze, a zaraz okazuje się, że zegar wskazuje godzinę pierwszą. Zupełnie jakby ktoś naumyślnie, pod moją nieuwagę, zakradał mi się do pokoju i ręcznie przesuwał wskazówkę. Ale nie, cyfrowy zegar na ekranie laptopa twierdzi to samo. A tutaj nikt nic nie majstrował, to bym przecież zauważyła. 
Dlatego odkrywam sobie stopniowo. Jeden poeta, drugi, jakiś zespół indie, film, piosenkarz, prozaik, kabareciarz, pianista. 

Ostatnio na pulpicie pojawił się Stanisław Barańczak. Wcześniej kojarzyłam go przede wszystkim jako brata Małgorzaty Musierowicz, lecz im bardziej go poznaję, tym bardziej dostrzegam jego wybitną i wszechstronną postać: pisarz, poeta, tłumacz, po prostu literat i humanista o ogromnym talencie i równie wielkim poczuciu humoru. Twórca w pewnym sensie tragiczny, którego przez lata ciążył ustrój polityczny, a obecnie przewlekła choroba. 

Dzisiaj wiersz z tomiku Dziennik Poranny (1972): 

Gdzie się zbudziłem

Gdzie się zbudziłem? gdzie jestem? gdzie jest
strona prawa, gdzie lewa? gdzie góra a gdzie
dół? spokojnie; spokojnie: to jest moje ciało, 
leżące na wznak, to ręka, w której zwykle
trzymam widelec, a tą drugą chwytam
nóż lub wyciągam ją na przywitanie; 
pode mną prześcieradło, materac, podłoga,
nade mną kołdra i sufit; po lewej
ręce ściana, przedpokój, drzwi, butelka z mlekiem
stojąca już pod drzwiami, bo po prawej widzę
okno, a za nim świt; pode mną
przepaść pięter, piwnica, a w niej hermetycznie
zamknięte słoje z kompotem na zimę; 
nade mną inne piętra, strych z bielizną
na sznurach, dach, telewizyjne
anteny; dalej, po lewej, ulica
wiodąca na zachodnie przedmieścia, za nimi
pola, szosy, granice, rzeki i przypływy
oceanu; po prawej, już w szarych zaciekach 
świtu, inne ulice, pola, szosy, rzeki,
granice, mroźne stepy, lodowate lasy; 
pode mną fundamenty, ziemia, otchłań ognia,
nade mną chmury, wiatr, blednący księżyc, 
ledwie widoczne gwiazdy, tak;
                                              odnaleziony,
przymyka jeszcze oczy, z głową w miejscu
krzyżowania się wszystkich pionów i poziomów,
przybity do tych wszystkich naraz krzyży
miarowymi ćwiekami dudniącego serca. 

musiała być gruba impreza... ;) 


hipsterskie oblicze S.Barańczaka, w tle Poznań 



Zainteresowanych odsyłam do stosunkowo aktualnego wywiadu (rok 2005): 

zdjęcie: wyborcza.pl 

poniedziałek, 4 czerwca 2012

roller coaster

Miało być inaczej. Planowałam założyć bloga, pichcić, czytać książki, podróżować i dzielić się moimi wrażeniami poprzez wrzucane co kilka dni posty. Rzeczywistość jest jednak okrutna- pichcić nie bardzo potrafię, na książki nie ma czasu, na jeżdżenie po świecie- pieniędzy. A do tego teraz ta okropna sesja. 

Kiedyś pewnie do niej zatęsknię. Będę powtarzać sobie w myśli, że wcale nie było tak źle, że te czasy mogłyby wrócić. Póki co nie potrafię zmusić się do nauki, a doba stała się jeszcze krótsza, chociaż według kalendarza dzień się wydłużył. 

Moje życie przypomina obecnie roller coaster: 

Na szczęście tęczowy Enstein wie, co mówi, dlatego jest dla mnie jeszcze nadzieja podczas egzaminów :) 

Kajam się za długą nieobecność i obiecuję- w miarę zdobywanych zaliczeń- bywać częściej tutaj oraz na Waszych blogach! 


fot: soup.io (kolejny zabijacz czasu, ale za to jaki przyjemny!) 

piątek, 4 maja 2012

Homo librum #7

Długi weekend majowy powoli sobie mija, a ja- zamiast nadrobić liczne zaległości- byczę się na słońcu, zajadam się kiełbasami z grilla i oglądam filmy (czyli w pewnym sensie nadrabiam zaległości, tyle, że nie te, które planowałam). Ale grzechem byłoby marnować tak piękną pogodę! 
Mimo ogarniającego lenistwa próbowałam zrobić trochę porządków w domu. Podczas ścierania kurzu natknęłam się na "Muminki"- mam cały cykl, niektóre części podniszczone, inne nowsze, o lśniącej okładce. Aż mi się ciepło na sercu zrobiło, kiedy zaczęłam je przeglądać. Pamiętam magiczny świat, jaki potrafiła stworzyć Tove Jansson, kreację literacką podkreślając ilustracjami swojego autorstwa. Ta zielona kraina pełna rozmaitych stworzonek, choć z pozoru idylliczna, w rzeczywistości pełna była tajemnic i zamieszkiwana przez skomplikowane psychologicznie postacie. Z jednej strony czytało się o ozdobionych muszelkami grządkach kwiatowych Mamy Muminka, struganiu łódek z kory oraz tradycyjnych naleśnikach zabieranych jako przekąskę na wyprawy do lasu. Z drugiej- lada chwila mogła pojawić się Buka i sterroryzować okolicę, zamrażając wszystko, co mijała.

Co ciekawe, Muminki nadal w pewien sposób są obecne w moim życiu. W rozmowach z koleżankami pojawia się imię Włóczykija jako pierwszej ekranowej miłości („bo taki niezależny i tajemniczy, a do tego pali fajkę i muzykuje”); wraz ze znajomymi wielokrotnie próbowaliśmy rozgryźć, dlaczego Mama Muminka nie rozstaje się z torebką („co ona w niej trzyma?!”), a już fenomenu Buki i roli jaką odegrała w moim pokoleniu nie da się opisać. Przez lata poszukująca towarzystwa, paradoksalnie na własnym facebookowym profilu doczekała się ponad 300 tysięcy znajomych. Z drugiej strony niedawno w rozmowie z koleżanką wyszło na jaw, że ona nigdy nie czytała prozy Jansson, i całkiem nie rozumiała fascynacji tym cyklem. Myślę sobie, że
jeśli ktoś za młodu nie trafił do Doliny Muminków, tego w dorosłym życiu nie ujmie raczej historia pyzatych trolli; ale kto już wkroczył do ich świata, nigdy go nie opuści. 

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

niedziela, 22 kwietnia 2012

Homo librum #6: Tolkien

Lekko przyblakłe zdjęcie przedstawia starszego, postawnego pana w marynarce z fajką w zębach, można by rzec, typowego profesora brytyjskiego uniwersytetu. Temu panu jednak- prócz spraw związanych z wykładami, pracami egzaminacyjnymi i obowiązkami rodzinnymi- coś jeszcze chodziło po głowie. Uważał, że jego wymysły nie zainteresują nikogo poza wąskim krągiem krewnych i znajomych; szczęśliwie dla nas zdecydował się wydać swe prace. JRR Tolkien 3 stycznia skończyłby 120 lat. Przyszły filolog już od dzieciństwa tworzył własne języki, po matce przejął zamiłowanie do ozdobnych czcionek i eksperymentowania ze stylem pisma. W miarę dorastania rozwijały się jego zainteresowania literaturą, językoznawstwem, mitologią nordycką, językami: zwłaszcza staroangielskim, walijskim i łaciną. Może z powodu wczesnego osierocenia, a może w wyniku narodzin w południowej Afryce i późniejszym przybyciu do Anglii- odczuwał Tolkien pewien brak zakorzenienia. Ukochał angielską ziemię i zapragnął stworzyć dla niej coś, czego nie odnalazł w swoich licznych podróżach w literaturę i kulturę staroangielską- rodzaj mitologii.
Zaczęło się od wierszy i opowiadań, które, po wprowadzeniu rozmaitych zmian, ostatecznie utworzyły Silmarillion. Tolkien nigdy nie miał wrażenia wymyślania Śródziemia, miejsca akcji wszystkich jego dzieł- twierdził, że on jedynie "odkrywa" coś, co istnieje. Podobnie było z nazwami miejsc, imionami bohaterów, z ich losami. Któregoś dnia, podczas poprawiania pracy studenta, napisał na kawałku papieru zdanie: "W małej norce mieszkał sobie pewien hobbit". Tak narodziła się historia o Bilbo Bagginsie, adresowana właściwie do dzieci, ale znajdująca fanów również wśród starszych czytelników. Dzięki Hobbitowi Tolkien nawiązał współpracę z wydawnictwem Stanley&Unwin, które jakiś czas później wydały również, prócz kilku mniejszych utworów, najważniejsze tolkienowskie dzieło: Władcę Pierścieni.
Po raz pierwszy "spotkałam" Tolkiena pod koniec podstawówki, kiedy koleżanka pożyczyła mi Hobbita. W gimnazjum omawialiśmy Drużynę Pierścienia (pierwszy tom Władcy), wtedy też do kin wchodziła pierwsza część trylogii Jacksona, a hobbity tłumnie zalewały media; Frodo Baggins pojawiał się nawet na opakowaniach płatków śniadaniowych. Potem szał na Śródziemnie przygasł, w moim przypadku powrócił niedawno za sprawą audycji w Programie 2 Polskiego Radia. W wyniku tego przeczytałam:

JRR Tolkien: Hobbit, czyli Tam i z Powrotem (po raz drugi, a co!)
JRR Tolkien: Listy wybrane
Humphrey Carpenter: JRR Tolkien: Wizjoner i marzyciel 
JRR Tolkien: Pan Błysk







Najbardziej niespodziewanym odkryciem był chyba Pan Błysk (ang. Mr Bliss), a zwłaszcza pięknie wydana książka wydawnictwa Prószyński i S-ka zawierająca tekst po polsku oraz- równolegle- facsimile oryginalnej wersji pisanej ręką Tolkiena. Opowiadanie powstało bardzo szybko i miało na celu zabawienie tolkienowskiej latorośli, w czym ogromną rolę grają humorystyczne rysunki autorstwa samego pisarza. 





Resztę książek, zwłaszcza większe dzieła, zostawię na lato. Najlepiej na lato roku 2012, ale, patrząc na moją dlugą listę tomiszczy, które mam w planach przeczytać, nie mogę sobie tego obiecać. 

niedziela, 8 kwietnia 2012

W czas...

W CZAS ZMARTWYCHWSTANIA 


W czas zmartwychwstania Boża moc
Trafi na opór nagłych zdarzeń. 
Nie wszystko stanie się w tę noc
Według niebieskich wyobrażeń. 


Są takie gardła, których zew
Umilkł w mogile- bezpowrotnie. 
Jest taka krew- przelana krew, 
Której nie przelał nikt- dwukrotnie. 


Jest takie próchno, co już dość
Zaznało zgrozy w swym konaniu! 
Jest taka dumna w ziemi kość, 
Co się sprzeciwi- zmartwychwstaniu! 


I cóż, że surma w niebie gra, 
By nowym bytem- świat odurzyć? 
Nie każdy śmiech się zbudzić da! 
Nie każda łza się za powtórzyć! 

Bolesław Leśmian