sobota, 24 grudnia 2011

Przed zapaleniem choinki

[...] A podobno jest gdzieś ulica
(lecz jak tam dojść? którędy?),
ulica zdradzonego dzieciństwa,
ulica Wielkiej Kolędy.
Na ulicy tej taki znajomy,
w kurzu z węgla, nie w rajskim ogrodzie,
stoi dom jak inne domy,
dom, w którym żeś się urodził.
Ten sam stróż stoi przy bramie.
Przed bramą ten sam kamień.
Pyta stróż: "Gdzieś pan był tyle lat?"
"Wędrowałem przez głupi świat".
Więc na górę szybko po schodach.
Wchodzisz. Matka wciąż taka młoda.
Przy niej ojciec z czarnymi wąsami.
I dziadkowie. Wszyscy ci sami.
I brat, co miał okarynę.
Potem umarł na szkarlatynę.
Właśnie ojciec kiwa na matkę,
że już wzeszła Gwiazda na niebie,
że czas się dzielić opłatkiem,
więc wszyscy podchodzą do siebie
i serca drżą uroczyście
jak na drzewie przy liściach liście.
Jest cicho. Choinka płonie.
Na szczycie cherubin fruwa.
Na oknach pelargonie
blask świeczek złotem zasnuwa,
a z kąta, z ust brata, płynie 
kolęda na okarynie:
LULAJŻE, JEZUNIU,
MOJA PEREŁKO, 
LULAJŻE, JEZUNIU, 
ME PIEŚCIDEŁKO. 

Konstanty Ildefons Gałczyński,
Przed zapaleniem choinki, VII Powrót 
1947


Tym, którzy przypadkiem trafiają na tego bloga życzę magicznych świąt, w których symbolika wypiera konsumpcyjny kicz. Starajcie nie kłócić się z rodzinami (choć tyle czasu spędzonego w ich towarzystwie to nierzadko prawdziwa próba charakterów) i docenić to, że SĄ.
Bo, jak to mawiali Starsi Panowie:

Rodzina nie cieszy, nie cieszy, gdy jest, 
Lecz kiedy jej nima
Samotnyś jak pies.


I, na zakończenie, apel do wszystkich:
śpiewajcie kolędy! żeby ta stopniowo zanikająca tradycja, jak wiele innych, nie zniknęła z naszego życia.



poniedziałek, 19 grudnia 2011

Krasnale

Kiedy zbudziłam się po raz pierwszy, w pokoju było jeszcze ciemno. Wciągnąłem w nozdrza zimne, suche powietrze. Chłód przeszywał całe mieszkanie, toteż opatuliłam się szczelniej przyjemną w swym cieple i miękkości kołdrą. Musiałam przysnąć jeszcze na pewien czas, bo kiedy znowu rozchyliłam powieki pomieszczenie przeszywała strużka światła, w której bezładnie tańczyły cząsteczki kurzu. Trzeba będzie przerwać wylegiwanie i zabrać do pracy, mieszkanie samo się nie posprząta!
Gdy byłam mała, wierzyłam, że pod podłogą żyją krasnale. Całe plemiona, które nic, tylko czekają, aż zasnę, po czym przełażą przez sęki w parkiecie i harcują po całym pokoju. Bezkarnie buszują w szufladach, bawią się w chowanego między pluszakami i grzebią w zeszytach szkolnych. Oczywiście skrzaty te doskonale znały swoje granice, w mgnieniu oka potrafiły opuścić posterunki i zniknąć z pola widzenia. Nigdy nie udało mi się przyłapać ich na gorącym uczynku. Szkoda, wcisnęłabym takiemu ścierę do ręki i wyznaczyła poletko do posprzątania. Pewnie trzeba by pilnować tych małych urwipołciów, zamiast wykonywać polecone zadania oblewałyby się wodą z miniaturowych wiaderek i rzucały w siebie nawzajem ścierkami, ale to i tak lepsze i ciekawsze od samodzielnego sprzątania.
Cóż, jeśli nawet krasnale istnieją, po takim apelu już nigdy mi się nie pokażą. W końcu kto na ochotnika zgłosiłby się do robienia porządków? 


obrazek znaleziony w internecie

poniedziałek, 28 listopada 2011

W głowie zima i nadchodzące święta, w uszach kolędy, a za oknem nadal jesień.
Denerwuje mnie marketingowy trend rozpoczynania świąt zaraz po Wszystkich Świętych i tabuny św. Mikołajów (czy-jak kto woli- Gwiazdorów) w czerwonych fraczkach, ale ta kiczowatość trwa już kilka lat i niejako wpisała się w przedświąteczną gorączkę.
Skocznym krokiem przemierzam miejskie ulice, zastanawiam się nad prezentami dla poszczególnych członków rodziny i nucę pod nosem kolędy, narażając się na pobłażliwe tudzież zirytowane spojrzenia przechodniów. Ach, jakim wyjątkowym i niedocenionym dobrem narodowym są nasze kolędy! Tradycyjne melodie i okraszone archaizmami niezliczone zwrotki, których słowa pamięta już chyba tylko najstarsze pokolenie.
Od lat w wigilijny wieczór, po uprzątnięciu stołu z kolacji, zasiadam do pianina, a mój kuzyn bierze do ręki skrzypce. Dziadek zazwyczaj podrzucał tytuły utworów i śpiewał wszystkie strofy, próbując nadążyć za naszym szaleńczym tempem (ścigaliśmy się, kto zagra szybciej- co było nieco niesprawiedliwe, bo na skrzypcach gra się melodię jednogłosową, a ja dopełniałam harmonię i musiałam opanować nierzadko 10 palców równocześnie). Dziadek z wyjątkową cierpliwością znosił te wybryki, by za chwilę rzucić propozycję kolejnej kolędy lub pastorałki.

W tym roku Dziadek nie zasiądzie z nami do stołu. Nie pogrozi nam żartobliwie przy wręczaniu prezentów i nie ponarzeka na pogodę. Ale my nie zarzucimy tradycji kolędowania i sami zagramy i zaśpiewamy, mając w pamięci mocny i czysty głos Dziadka.




poniedziałek, 21 listopada 2011

Magia wyobraźni- Mary Blair

Kiedy byłam mała, marzyłam (między innymi) o tym, żeby zostać ilustratorką w studiu Disneya. Walt Disney był moim guru, potrafiłam godzinami szkicować i kolorować. Niestety życie potoczyło się inaczej, nie trafiłam na ASP i nie zostanę zawodową ilustratorką, ale rysunek praktykuję na każdym wykładzie :]


Jedną z moich ulubionych ilustratorek jest Mary Blair. Jej kolorowe, pełne pogody ducha i podszyte subtelną dawką humoru rysunki zawładnęły wyobraźnią wielu osób. Sprawiają, że aż chce się śpiewać, skakać i powrócić do czasów dzieciństwa, kiedy nie miało się tylu obowiązków i można było całe dnie przesiedzieć na kanapie przeglądając książki z obrazkami. Ale właściwie kto powiedział, że teraz tak się nie da?


Mary Blair to amerykańska artystka urodzona w Oklahomie w roku 1911. Po dwóch latach pracy dla MGM opuściła studio, by w roku 1940 dołączyć do załogi Walta Disneya. Początkowo pracowała nad projektem Dumbo oraz wczesną wersją Zuzi i Hultaja (Lady and the Tramp). W czasie powstawania kolejnych filmów (m.in. Kopciuszek, Alicja w Krainie Czarów) sprawowała już bardziej odpowiedzialne stanowiska (concept artist i color stylist). Po ukończeniu Piotrusia Pana, Blair opuściła studio i pracowała jako ilustratorka w wydawnictwie Golden Books. W latach 60-tych Disney zwrócił się do niej z prośbą o projekty atrakcji dla powstającego parku rozrywki: Disneylandu.
Mary Blair była pierwszą kobietą, która otrzymała wyróżnienie „Disney Legend”. Jej szerokie źródła inspiracji sięgają współczesnej sztuki komercyjnej (projekty Vogue, okładki New Yorkera) oraz sztuki ludowej, zwłaszcza pełnej barw kultury amerykańskiego południa.  Blair zmarła w roku 1987, jednak jej prace nadal stanowią natchnienie dla kolejnych pokoleń twórców. 

















sobota, 12 listopada 2011

Biała bluzka

Czarny obrotowy fotel na środku pustej sceny, w nim elegancko ubrana blondynka. Zmęczona całodniowym bieganiem po świętującej swe imieniny ulicy świętego Marcina zamykam oczy. Do mych uszu dochodzi niski, zachrypnięty głos. "Twoja, Elżbieta".

Pierwszy raz udało mi się zobaczyć spektakl warszawskiego Teatru Polonia, i to nawet nie w stolicy- teatr w Święto Niepodległości dał gościnny występ w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Ascetyczną przestrzeń, ozdobioną jedynie sylwetkami skromnego składu zespołu muzycznego oraz przytłaczającym szarością szablonem pałacu kultury, Krystyna Janda wypełniła emocjami. Jej Elżbieta- bohaterka monodramu Agnieszki Osieckiej pt."Biała bluzka" to osoba nieprzystosowana do życia, miotająca się między narzuconymi jej przez PRL-owski reżim obowiązkami (kartki, zaświadczenia z byłego miejsca pracy), niewyjaśnioną relacją z niejakim Andrzejem oraz zachowaniem suwerenności.Tytułowa biała bluzka- wyprasowana, czekająca na założenie- to symbol wbicia się w określone ramy, przyjęcia narzuconej nam roli. Elżbieta ma z tym problem.
Prapremiera tej scenicznej minipowieści miała miejsce w roku 1987, w tej samej co teraz obsadzie realizatorskiej: Magda Umer (reżyseria), Krystyna Janda (główna rola) i Janusz Bogucki (opracowanie muzyczne). Trudno mi opisać, jaki wówczas odebrano tą sztukę, nie było mnie jeszcze na świecie. Dzisiaj z pewnością inny wydźwięk wywoła wśród widzów pamiętających czasy stanu wojennego, a inny wśród moich rówieśników, dla których materiał filmowy stanowiący kontrapunkt do monologu Elżbiety to tylko historia znana z podręczników szkolnych i opowieści rodziców.
Tekst monodramu napisany został sprawnie, żywym językiem, na przemian bawił widzów dowcipnymi spostrzeżeniami, by chwilę później ugodzić strzałą realizmu. Mimo wszystko postaci zarysowanej przez Jandę nie można do końca wierzyć. Jej nadekspresja, momentami nawet sceniczny szał każą, mimo współczucia, zachować dystans. Nieufność potęguje chrapliwy, pełen gorzkiej ironii głos, którym aktorka wykonuje zręcznie wplecione w akcję piosenki.
Zastanawia mnie, jaki jest procent Osieckiej w Elżbiecie. Na ile Osiecka sama toczyła bój z otaczającym ją światem, a na ile bohaterka to wykwit wnikliwej obserwacji otoczenia i postać hipotetyczna. Elżbieta jest właściwie w każdym z nas. Kiedy odkładamy na później sprawy do załatwienia, bo "o 3 popołudniu nie ma sensu za nic się zabierać" (cytuję z pamięci), kiedy kłócimy się z naszym głosem rozsądku i świadomie podejmujemy złych wyborów. Jak często chce nam się zakładać białą bluzkę? 

http://www.teatrpolonia.pl/biala-bluzka/

poniedziałek, 7 listopada 2011

Homo filmens #3: Pina

Drobna i chuda, z długi prostymi włosami związanymi w ciasny kok. Wystarczyło jednak spojrzeć w duże, wyraziste oczy by pojąć, że ma się do czynienia z kimś absolutnie wyjątkowym. 

Pomysł nakręcenia filmu zapadł jeszcze za życia twórcy, choreografki 
i dyrektorki artystycznej Tanztheater Wuppertal Pina Bausch. Niestety, nie doczekała ona realizacji- zmarła w roku 2009 na raka, w wieku 68 lat. Wim Wenders nie zaniechał jednak planów i tak powstała "Pina". 
Wybierając się dzisiaj do kina na tą produkcję nie byłam pewna, czego mam się spodziewać. Zanim skończyła się pierwsza scena czułam, że film mnie oczarował.  
Niesamowite ludzkie emocje, głęboka refleksja nad humanizmem, wyśmienite pomysły teatralne i choreograficzne. Bausch była geniuszem w swoim fachu. Potrafiła wydobyć z tancerzy należących do jej zespołu podświadome uczucia, jednym komentarzem budziła w nich natchnienie i żądzę dalszych poszukiwań. Dokument stanowi właściwie wybór scen z poszczególnych spektakli, które przeplatają się z wypowiedziami "osieroconych" członków zespołów Tanztheater Wuppertal Pina Basuch. A wbrew pozorom niebanalna to grupa: młodsi, starsi, niscy, wysocy, Europejczycy, Azjaci, czarni, biali, beztroscy i doświadczeni przez życie. Pełen przekrój społeczeństwa. Widząc ich fascynację i swoistą miłość do ich choreografki aż czuje się zazdrość, że właśnie oni mieli możliwość obcowania z tak inspirującą osobą. 
Pewne momenty na zawsze zostaną w pamięci. Cudownie ludyczne Święto Wiosny, tańczone boso na zasypanej ziemią estradzie; Café Müller z Piną miotającą się po omacku w pokoju pełnym krzeseł; Vollmond i wodne igraszki zręcznie wplecione w choreografię. 
Kontrapunkt dla archiwum konkretnych sztuk stanowią etiudy taneczne wykonywane przez tancerzy w przestrzeni miejskiej. Jeśli wsiadając do tramwaju przypomni mi się humorystyczna scena z poduszką kręcona z metrze, z pewnością wybuchnę śmiechem, a pozostali pasażerowie wezmę mnie za wariatkę. 

Taniec współczesny wychodzi do ludzi, odbija ich emocje, problemy i żądze za pomocą ruchu, wnika w najskrytsze elementy naszej psychiki. Stanowi doskonałe narzędzie komunikacji. Używając uniwersalnego języka fizyczności przekracza granice czasu i kultury. Jeśli umiejętnie się go wykorzysta, można przekazać 
o wiele więcej niż za pomocą słów. Pina była w tym mistrzynią. 

Pina
reż.Wim Wenders
Niemcy, 2011

poniedziałek, 31 października 2011

Blogi literackie

Kiedy blogi stały się w Polsce modne (gdzieś na etapie mojego gimnazjum), kojarzyły mi się głównie z różowymi stronkami zapełnianymi przez romantyczne wynurzenia nastolatek. Na przekór modzie moja przyjaciółka prowadziła alternatywny blog na temat kanarków, mnie wówczas do blogów jako środka wyrażania się nie bardzo ciągnęło.
Owe młodzieżowe dzienniki stopniowo zamierały, zaśmiecając Internet opuszczonymi domenami. Na kilka lat zapomniałam o blogach.
Współczesną przestrzeń blogową odkryłam dość niedawno- przez strony szatniarek o modzie trafiłam na blogi kulinarne, a z nich przedostałam się do blogów o literaturze, i tu- niespodzianka! W życiu bym nie pomyślała, ile osób w tym kraju ma fiksację na punkcie literatury! Zazwyczaj jestem jedyną osobą, która pakuje się do tramwaju z książką w ręce, żeby w te kilka minut drogi między jednym, a drugim przystankiem przeczytać choć jeden akapit. Jak widać, dzięki współczesnej technice mole książkowe wychodzą na światło dzienne. Dziesiątki fachowych recenzji, przemyśleń związanych z szeroko pojętą literaturą, sztuką, opisy wydarzeń kulturalnych. Blogowa brać rośnie w siłę i staje się coraz bardziej profesjonalna. 
Gutenberg może być dumny!




jadalne książki 



Z okazji Halloween

zdjęcia ze stron tumblr.com i soup.io

niedziela, 23 października 2011

Homo librum #3: Podróże w czasie

Czy podróże w czasoprzestrzeni naprawdę są niemożliwe?
Figa z makiem!
Wystarczy wygodnie usadowić się w fotelu, opatulić kocykiem i postawić w zasięgu ręki parujący kubek świeżo zaparzonej herbaty. Następnie otwieramy Korespondencje, i już jesteśmy w innym świecie...

W muzyce, oprócz samych dzieł, zawsze interesowała mnie osoba twórcy. Fascynujące jest odkrywanie związków między artystą i jego twórczością, wpływ codziennego życia na wszelkie elementy danej kompozycji; moment, kiedy dane nazwisko z mało znaczącego zbioru liter przeobraża się w konkretną osobę. Zwłaszcza, jeśli tą osobą jest Karol Szymanowski.
Szymanowski, prekursor muzyki współczesnej w naszym kraju, to postać dość kontrowersyjna. Nie tylko ze względu na niechęć, jaką żywiła do niego spora grupa żyjących wówczas kompozytorów i krytyków, ale i z uwagi na orientację seksualną. Bądźmy jednak szczerzy- gdyby wykluczyć z historii muzyki nazwiska twórców, których morale nie do końca nam odpowiadają, z wielotomowej encyklopedii ostał by się może jeden wolumen.
Mimo wszystko przepadam za Szymanowskim- jego muzyką, osobowością, twórczością literacką. 
Korespondencje pozwoliły mi lepiej poznać go jako człowieka, a także zorientować się w realiach XX-lecia międzywojennego: zdjęciach i plakatach dokumentujących ówczesne życie muzyczne, recenzjach z koncertów, organizowanych przez samego kompozytora.
W panującej obecnie dobie sms-ów i krótkich notek przesyłanych sobie poprzez facebook'a wielostronicowe listy to przeżytek. Regularne listy do rodziny, przyjaciół, zagranicznych znajomych, liczne korespondencje wysyłane do wiedeńskiego wydawcy utworów- trudno sobie wyobrazić, ile czasu w ciągu dnia zajmowało odpisywanie na otrzymane wiadomości! Nie dziwne więc, że Szymanowski stale uskarża się nadmiar obowiązków. Dobę, którą najchętniej przeznaczyłby na komponowanie, zmuszony był dzielić między uczestniczenie w rozmaitych zebraniach, organizowanie koncertów i odpoczynek (często podupadał na zdrowiu). Troska o członków rodziny, pieniądze i los własnej muzyki często spędzały mu sen z powiek. Może dlatego w jego muzyce słuchać rys humanizmu, jakiejś trudno uchwytnej, odwiecznej prawdy. Bo przecież kompozytor to nie tylko kilka tytułów dzieł. To człowiek i jego codzienność zaklęta w dźwiękach. 







Szymanowski okiem Witkacego





poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Homo librum #1: Disneyland

Nigdy bym nie przypuszczała, że przypadkiem napotkana książka tak bardzo zapadnie mi w pamięć. Disneyland Stanisława Dygata znalazłam w poczekalni, na dworcu PKP. Leżała, lekko podniszczona, wśród innych publikacji przeniesionych ze zlikwidowanej biblioteki Domu Kultury Kolejarza. Ponieważ wybrane powieści można było zabrać ze sobą, chwyciłam Dygata i wpakowałam do plecaka, zapominając o nim na pewien czas. 


Ze względu na niewielkie rozmiary książki, zabrałam ją w lipcu na wakacje. Niestety, sakwy rowerowe nie wytrzymały całodniowej jazdy w ulewie i książka zamokła. Suszyłam ją na grzejniku w wagonie podczas powrotu do domu, na szczęście okazała się zdatna do czytania. 
Zgrabne i zajmujące dialogi, skomplikowani bohaterowie, a przede wszystkim liczne trafne spostrzeżenia dotyczące życia i człowieka: 
Życie jest jakąś cholerną olimpiadą. Toczy się w nim walkę w różnych konkurencjach ale wszędzie trzeba się trzymać jakichś swoich zasad. Zdobywać się wbrew wszystkiemu, a czasem nawet pozornie wbrew sensowi, na piekielny wysiłek. Po to, żeby zwyciężyć. Nieraz człowiek zastanawia się, po co mu właściwie to zwycięstwo. Po co wyrzekać się dla niego tylu rzeczy? Ale jakkolwiek dochodziłby do wniosku, że się to nie opłaca i nie ma sensu, przy każdej następnej okazji rzuca się znowu do walki. Nie oglądając się na nic, dąży do zwycięstwa. 
 lub- moje ulubione: 

Ktoś, kto entuzjazmuje się swoim zawodem, wydawał mi się zawsze trochę podejrzany.

Największą moją sympatię uzyskał opis koncertu "najlepszego pianisty na świecie". Świetne porównania muzyki do sportu i spostrzeżenia dotyczące zachowania publiczności: 
Mistrz wielokrotnie schodził z estrady i wracał przywoływany aplauzem. Chciałem, żeby się to już skończyło. Chciałem, żeby skończył się już ten koncert i żeby pójść do Artura. [...] Ludzie wyglądali na zmęczonych. Jak przedtem dyrygent. Mieli lekkiego kaca, jakiego ma się zwykle po ostentacjach uczuciowych. 
W ogromnym skrócie można powiedzieć, że Disneyland opisuje perypetie lekkoatlety Marka Arensa z kobietami. Literacki kunszt Stanisława Dygata przemienił jednak błahą historyjkę o towarzyskim kręgu krakowskich sportowców w nowelę o życiu. Może fakt, że książka przypadkiem wpadła w moje ręce, wcale nie był zbiegiem okoliczności? 


zdjęcia pochodzą ze strony www.dygat.pl

niedziela, 24 lipca 2011

Bo ja właściwie wcale nie lubię biegać.

Właściwie nigdy nie lubiłam biegać. Co prawda w trakcie roku akademickiego mimowolnie codziennie praktykuję ten sport, uganiając się za przeróżnymi środkami transportu publicznego, ale gdyby ktoś zaproponował mi rundkę po stadionie, z pewnością odpowiedziałabym przecząco. Nie żebym nienawidziła sportu- uwielbiam ruch, od lat tańczę, a rower wprost ubóstwiam (przejechałam nim nawet całe polskie wybrzeże). Zdziwiłam się jednak, gdy dzisiaj moje nogi nabrały chęci do biegania. Nie wiem, czy, to tłumaczyć- może wpływ miał oglądany wczoraj film, w którym bohaterka sprintem przemierzała rozległą sieć tuneli londyńskiego metra, uciekając przed byłym chirurgiem- psychopatą, bynajmniej nie robiąc tego dla uzyskania smukłej sylwetki. Fakt faktem, że wdziałam na siebie ulubione, wysłużone getry i wyszłam z domu.
Ledwo minęłam furtkę, poczułam rześki podmuch wiatru, niosący z sobą świeży zapach trawy i wilgotnej ziemi. Bielinki tańczyły wśród moich kolan, a lekko zarośnięta polna dróżka wprost zapraszała do spaceru. Cóż, nogi miały kaprys, reszta ciała zmuszona była posłuchać. Ochoczo ruszyłam przed siebie.
Pierwsze 20 metrów swobodnie przebiegłam, potem nieco zwolniłam. Kolejny dystans pokonałam maszerując, ponoć szybki marsz też gwarantuje intensywną pracę mięśni i utratę kalorii, a zarazem jest mniej inwazyjny pod względem kontuzji. Dlatego- w trosce o zdrowie- maszerowałam sobie dalej wśród łąk. Przystanęłam popatrzyć na strumyk (w którym poziom wody po ubiegłotygodniowych deszczach podniósł się dwukrotnie), obserwowałam dla boćki podrywające się do lotu pośród wysokich traw, oglądałam pluskanie się żab w kałuży, doszczętnie ubłacając sobie przy tym tenisówki. Natura i upajająca cisza, zakłócona jedynie delikatnym buczeniem przelatujących owadów i szelestem ptaków buszujących wśród zarośli.
Zdawało mi się, że godzinami błąkam się wśród łąk, chłonąc sielski nastrój otaczającej mnie przyrody. Postanowiłam wracać. Ambitnie przebiegłam dystans około 50 metrów (no dobra, przyznam się- było z górki), resztę trasy przeszłam. Na maraton raczej się nie nadaję, w każdym razie nie w przeciągu kilku najbliższych lat. Dziarskim truchtem pokonałam ostatnią prostą prowadzącą do domu (a nuż ktoś z rodziny wypatruje z okna? Bardzo się zdziwili, kiedy oznajmiłam im, że idę biegać). Ledwo wpadłam za próg, zerknęłam na zegar. Od mojego wyjścia minęło raptem pół godziny. Resztkami sił powlokłam się do szafki po ciasteczka. Hity, o smaku cappuccino. W końcu coś mi się od życia należy. Bo ja właściwie wcale nie lubię biegać. 

sobota, 23 lipca 2011

„Plakat musi śpiewać!"

Bombardują nas swoją wszechobecnością. Spotykamy się z nimi setki razy w ciągu dnia, umieszczone są na przystankach autobusowych, słupach, w sklepach, w gazecie. Z biegiem lat stały się sługami reklamy, jak większość współczesnych środków przekazu.
Plakaty.

„Plakat spełnia rolę służebną, takie jest jego zadanie i tego obowiązku nie może się pozbyć. Ale niewątpliwie najważniejszym miernikiem jego wartości jest nie to, co ma do przekazania lecz to co ma sam do powiedzenia. (…) sztuka plakatu zbliża się (…) najbardziej do jazzu: wszystko polega na umiejętności zagrania cudzego tematu „po swojemu”, (…) ożywienia go własnym duchem, zagrania go tak aby podstawowy motyw wyczuć można było uchem (…). Bo co tu ukrywać plakat musi śpiewać! I na pytanie, co ważniejsze: oko czym mózg, odpowiadam ucho. Najważniejsze jest UCHO.”
-Jan Lenica

O czym mowa? O wystawie w Muzeum Narodowym w Poznaniu. Miło było wejść do obszernej białej sali i zobaczyć dziesiątki plakatów różnych autorów, szkół, formatów i czasu powstania. Dzieła artystów, którzy na fragmencie papieru zawierali własną interpretację rzeczywistości, czasem dowcipną i radosną, innym razem szokującą czy dramatyczną. Dzięki muzycznemu audio- przewodnikowi, w zwiedzaniu towarzyszyła mi muzyka jazzowa. Od secesyjnych obrazów Muchy, przez propagandowe plakaty obu wojen  i reklamy prywatnych zakładów z pierwszej połowy XX wieku, po dzieła dotyczący problemów społecznych oraz afisze koncertów, filmów, oper i wystaw muzealnych. Nie miałam wcześniej pojęcia, że autorem plakatów firmy Endo jest Jan Młodożeniec (poinformował mnie o tym radosny pejzaż z kaczkami podkreślonymi grubymi, czarnymi konturami, zajmujący znaczną powierzchnię jednej ze ścian). 








Ciekawostkę stanowiły afisze teatralne z lat 50. i 60., w których pojawiały się nazwiska znanych aktorów i reżyserów. Poza plakatami europejskimi, w zbiorach poznańskiego Muzeum Narodowego znajdują się również dzieła amerykańskie i japońskie, które graficznie i koncepcyjnie różniły się od pozostałych. 
Najbardziej jednak zachwyciły mnie plakaty filmowe. Obecnie większość z nich powstaje na tą samą modłę i stanowi kolaż z kadrów z produkcji. Dawniej każdy artysta musiał mieć pomysł na zachęcenie publiczności do pójścia do kina. Użycie kolorów, czcionek, skojarzeń, podtekstów odkrywanych dopiero po chwili zastanowienia, wszystko to składa się na niepowtarzalność i indywidualność tamtych czasów. Czasów, w których życie płynęło wolniej, ale dzięki temu mogło być bardziej świadome i dopracowane. 

piątek, 22 lipca 2011

Homo filmens #1: HP7

Należę do pokolenia HP7. I wcale nie zamierzam się tego wypierać. Dorastałam z serią JK Rowling, chylę czoła przed jej kunsztem literackim. Nie chodzi tylko o to, że zachęciła do czytania dzieciaki, które  nienawidziły tej czynności- stworzyła wielowarstwową fabułę osadzoną w magicznym świecie, wymyśliła szereg skomplikowanych psychologicznie postaci, wplotła w powieść sensowne przesłanie. Nastrój serii ewoluuje, stopniowo przygotowując go do poważniejszych, bardziej mrocznych problemów. Powoli wnikliwy czytelnik odkrywa drobne wątki, informacje, które niczym elementy układanki zaczynają układać się w całość, rozjaśniając nam cementujący książki wątek: Harry vs Voldemort. Rowling wie, jak dozować napięcie, skrupulatnie planowała każdą część i rozdział. Ze zniecierpliwieniem czekam na kolejne powieści tej pisarki, które- jak obiecała w wywiadzie udzielonym po publikacji ostatniego Pottera- nie będą miały nic wspólnego z magią i czarodziejami.
Naturalne było, że zaraz po premierze wybiorę się do kina zobaczyć ostatnią część filmowego cyklu. Niewątpliwie przeznaczona była dla osób zaznajomionych z książkami czy, choćby, z poprzednimi ekranizacjami. Efekty specjalne, epicka scenografia i trójwymiar pozwoliły przenieść się do potterowego świata, uczestniczyć w ostatecznym starciu ze złem. Całości dopełniały kreacje śmietanki brytyjskich aktorów (ach, ten akcent!) i zręcznie wplecione sceny humorystyczne (z profesor McGonagall na czele- uwielbiam Maggie Smith, gdziekolwiek i kogokolwiek by grała). 
Na niekorzyść, trochę kłuły w oczy romantyczne sceny, zwłaszcza związek Rona i Hermiony. Zbyt często stosowano też  ustawienie trójki bohaterów w jednym kadrze, czasem nad wyraz sztuczne [już wyobrażam sobie moment kręcenia tych ujęć: Reżyser: Dan, podejdź do pozostałej dwójki; nie, trochę bardziej w lewo, tak, i teraz zamyślonym wzrokiem patrz w dal… o, właśnie tak.]. Nie przekonała mnie też wieńcząca film scena na stacji King’s Cross, rzekomo tocząca się 19 lat później- bohaterowie nie wyglądali na wiele starszych. Nic jednak nie zmieni faktu, że Harry wyraźnie zaznaczył swoje miejsce w literaturze i kinematografii. Po Harry’m nic już nie będzie takie samo.  

Homo Ludens, czyli człowiek bawiący się. Życie ludzkie zawsze koncentrowało się wokół zabaw, gry, współzawodnictwa, dzięki rozmaitym formom zabawy ukształtowała się kultura. A bez kultury, choć niektórzy twierdzą inaczej, nie bylibyśmy w stanie egzystować.
Oto mój całkowicie subiektywny przewodnik po świecie. O tym, co mnie inspiruje, fascynuje i zajmuje czas wolny, którego jest stanowczo za mało.
Zapraszam!