środa, 22 sierpnia 2012

Homo librum #8: Maria i Magdalena

Pakujemy. Od rana kartony, popołudniami- mięśnie (znosząc pełne rzeczy kartony z trzeciego piętra do samochodu, a następnie z auta na piętro). Mam wrażenie, że od paru dni przenoszę z miejsca na miejsce książki. O ile prostsze i lżejsze (dosłownie!) byłoby życie, gdyby nasza rodzina posiadała ich mniejszą ilość! Nie wspominając o tych publikacjach, które jeszcze tkwią na półkach i czekają na spakowanie do kartonów...


Jeśli wieczorami nie padam z nóg i nie zasypiam na miejscu, staram się czytać. Ostatnio była to pierwsza w mojej karierze książka Samozwaniec: "Maria i Magdalena".

Rzadko zdarza się, aby dokonania jednej rodziny tyle znaczyły dla sztuki i literatury danego narodu, ile do kultury polskiej wniosła familia Kossaków. Obrazy Juliusza, Wojciecha i Jerzego, wiersze i dramaty Marii Pawlikowskiej- Jasnorzewskiej, powieści Zofii Kossak- Szczuckiej i, wreszcie, pełne humoru teksty satyryczki Magdaleny Samozwaniec.  
Samozwaniec (primo voto Starzewska, secundo voto Niewidowska; Samozwaniec to pseudonim literacki) miała szczęście żyć w epoce niezmiernie ciekawej pod względem historycznym i artystycznym. We wstępie do książki tak pokrótce opisuje swoją biografię:  

Urodziłam się w czasach secesji i jako mała dziewczynka haftowałam na poduszkach łabędzie z liliami wodnymi oraz irysy. Przeżyłam epokę Zielonego Balonika i Pani Dulskiej. Jako dorosła panienka zetknęłam się z krakowskim eleganckim światem, z hrabinami dewotkami śmiesznymi jak ich stroje. Potem pierwsza wojna światowa i nasze pierwsze zamążpójścia. Wspaniały dzień rozbrojenia austriackich generałów na ulicach Krakowa przez ulicznych chłopaków. Pierwszy wieczór autorski młodziutkiego […] Juliana Tuwima. Przeżyłam rząd Padarewskiego i wypadki majowe w 1926 roku, w których po trochu obie z siostrą brałyśmy bierny udział jako przypadkowi więźniowie w hotelu Bristol. Trzy lata przebywałam […] w Bukareszcie,  gdzie […] grałam w brydża z przyszłym królem Rumunii, Karolkiem, i tańczyłam na kostiumowym balu w ambasadzie angielskiej z późniejszym królem angielskim, ojcem Elżbiety, przebranym za rumuńskiego chłopa!

Gdyby książka widniała na liście lektur szkolnych, najbardziej leniwi licealiści mogliby powyższy cytat potraktować jako zwięzłe streszczenie powieści. Ja potraktuję go jako idealną zachętę do sięgnięcia po Marię i Magdalenę.
Nie, książka nie jest nowością  i nie wchodzi właśnie do księgarń. Szkoda, gdyż powieść ta, nieco zapomniana, stanowi znakomitą lekturę na leniwe, letnie popołudnie. Jak miło położyć się w hamaku ze szklanką orzeźwiającej lemoniady w zasięgu ręki i przenieść do ogrodu krakowskiej Kossakówki początku XX wieku! Wraz z autorką odgrzebującą okryte pokładami kurzu wspomnienia lat młodości, ja odkrywałam fascynujący świat sprzed stu lat. Aż trudno uwierzyć, ile się zmieniło, jak wielkie zmiany mentalne (nie zawsze na plus!) poczynił postęp techniczny i naukowy, pod którego znakiem upłynął wiek XX. Samozwaniec, choć zapewne idealizuje rzeczywistość z perspektywy dziesiątek lat, opisuje dzieciństwo z ironicznym dystansem. Dzięki rodzinnym koneksjom przyjaźniła się z wybitnymi artystami, literatami i ludźmi teatru. Serwuje nam wnikliwe opisy osób, których kojarzymy jedynie z podręcznika do Języka polskiego, sypie z rękawa niewybrednymi nieraz anegdotkami  i przybliża kulisy życia swojej rodziny, z największym umiłowaniem opisując ukochaną siostrę, Lilkę (Marię Pawlikowską- Jasnorzewską) i ojca (Wojciecha Kossaka), którego również ubóstwiała.

Lilka i Magdalena oczami W. Kossaka
Powieść stanowi również kopalnię złotych myśli, od uniwersalnych spostrzeżeń (Każda kobieta jest wówczas najszczęśliwsza, kiedy ma trochę pieniędzy, jakie może wyrzucić na niepotrzebne przedmioty.), po równie aktualne porady udzielane przez Lilkę (Z miłością jest jak ze zwierzętami domowymi: to się nie może dobrze skończyć.)




zdjęcia: internet 

1 komentarz: