niedziela, 24 lipca 2011

Bo ja właściwie wcale nie lubię biegać.

Właściwie nigdy nie lubiłam biegać. Co prawda w trakcie roku akademickiego mimowolnie codziennie praktykuję ten sport, uganiając się za przeróżnymi środkami transportu publicznego, ale gdyby ktoś zaproponował mi rundkę po stadionie, z pewnością odpowiedziałabym przecząco. Nie żebym nienawidziła sportu- uwielbiam ruch, od lat tańczę, a rower wprost ubóstwiam (przejechałam nim nawet całe polskie wybrzeże). Zdziwiłam się jednak, gdy dzisiaj moje nogi nabrały chęci do biegania. Nie wiem, czy, to tłumaczyć- może wpływ miał oglądany wczoraj film, w którym bohaterka sprintem przemierzała rozległą sieć tuneli londyńskiego metra, uciekając przed byłym chirurgiem- psychopatą, bynajmniej nie robiąc tego dla uzyskania smukłej sylwetki. Fakt faktem, że wdziałam na siebie ulubione, wysłużone getry i wyszłam z domu.
Ledwo minęłam furtkę, poczułam rześki podmuch wiatru, niosący z sobą świeży zapach trawy i wilgotnej ziemi. Bielinki tańczyły wśród moich kolan, a lekko zarośnięta polna dróżka wprost zapraszała do spaceru. Cóż, nogi miały kaprys, reszta ciała zmuszona była posłuchać. Ochoczo ruszyłam przed siebie.
Pierwsze 20 metrów swobodnie przebiegłam, potem nieco zwolniłam. Kolejny dystans pokonałam maszerując, ponoć szybki marsz też gwarantuje intensywną pracę mięśni i utratę kalorii, a zarazem jest mniej inwazyjny pod względem kontuzji. Dlatego- w trosce o zdrowie- maszerowałam sobie dalej wśród łąk. Przystanęłam popatrzyć na strumyk (w którym poziom wody po ubiegłotygodniowych deszczach podniósł się dwukrotnie), obserwowałam dla boćki podrywające się do lotu pośród wysokich traw, oglądałam pluskanie się żab w kałuży, doszczętnie ubłacając sobie przy tym tenisówki. Natura i upajająca cisza, zakłócona jedynie delikatnym buczeniem przelatujących owadów i szelestem ptaków buszujących wśród zarośli.
Zdawało mi się, że godzinami błąkam się wśród łąk, chłonąc sielski nastrój otaczającej mnie przyrody. Postanowiłam wracać. Ambitnie przebiegłam dystans około 50 metrów (no dobra, przyznam się- było z górki), resztę trasy przeszłam. Na maraton raczej się nie nadaję, w każdym razie nie w przeciągu kilku najbliższych lat. Dziarskim truchtem pokonałam ostatnią prostą prowadzącą do domu (a nuż ktoś z rodziny wypatruje z okna? Bardzo się zdziwili, kiedy oznajmiłam im, że idę biegać). Ledwo wpadłam za próg, zerknęłam na zegar. Od mojego wyjścia minęło raptem pół godziny. Resztkami sił powlokłam się do szafki po ciasteczka. Hity, o smaku cappuccino. W końcu coś mi się od życia należy. Bo ja właściwie wcale nie lubię biegać. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz