Długi weekend majowy powoli sobie mija, a ja- zamiast nadrobić liczne zaległości- byczę się na słońcu, zajadam się kiełbasami z grilla i oglądam filmy (czyli w pewnym sensie nadrabiam zaległości, tyle, że nie te, które planowałam). Ale grzechem byłoby marnować tak piękną pogodę!
Mimo ogarniającego lenistwa próbowałam zrobić trochę porządków w domu. Podczas ścierania kurzu natknęłam się na "Muminki"- mam cały cykl, niektóre części podniszczone, inne nowsze, o lśniącej okładce. Aż mi się ciepło na sercu zrobiło, kiedy zaczęłam je przeglądać. Pamiętam magiczny świat, jaki potrafiła stworzyć Tove Jansson, kreację literacką podkreślając ilustracjami swojego autorstwa. Ta zielona kraina pełna
rozmaitych stworzonek, choć z pozoru idylliczna, w
rzeczywistości pełna była tajemnic i zamieszkiwana przez skomplikowane
psychologicznie postacie. Z jednej strony czytało się o ozdobionych muszelkami
grządkach kwiatowych Mamy Muminka, struganiu łódek z kory oraz tradycyjnych
naleśnikach zabieranych jako przekąskę na wyprawy do lasu. Z drugiej- lada
chwila mogła pojawić się Buka i sterroryzować okolicę, zamrażając wszystko, co
mijała.
Co ciekawe, Muminki nadal w pewien sposób są obecne w moim życiu. W rozmowach z
koleżankami pojawia się imię Włóczykija jako pierwszej ekranowej miłości („bo
taki niezależny i tajemniczy, a do tego pali fajkę i muzykuje”); wraz ze
znajomymi wielokrotnie próbowaliśmy rozgryźć, dlaczego Mama Muminka nie
rozstaje się z torebką („co ona w niej trzyma?!”), a już fenomenu Buki i roli
jaką odegrała w moim pokoleniu nie da się opisać. Przez lata poszukująca
towarzystwa, paradoksalnie na własnym facebookowym profilu doczekała się ponad
300 tysięcy znajomych. Z drugiej strony niedawno w rozmowie z koleżanką wyszło na jaw, że ona nigdy nie czytała prozy Jansson, i całkiem nie rozumiała fascynacji tym cyklem. Myślę sobie, że
jeśli ktoś za młodu
nie trafił do Doliny Muminków, tego w dorosłym życiu nie ujmie raczej historia
pyzatych trolli; ale kto już wkroczył do ich świata, nigdy go nie
opuści.